Niedokończony maraton kampinoski bez zdjęć mgieł o poranku i bez szczęścia na mecie.

01-02.10.2011


tekst i zdjęcie Renata
Czekając na Pieszy Maraton w Puszczy Kampinoskiej (w pierwszy weekend października) już od września śledziliśmy przebieg trasy na mapie. Wybraliśmy się też w jedną z niedziel wyjątkowo ciepłego września, na fajną wycieczkę rowerem po Puszczy Kampinoskiej. Zjeździliśmy pół puszczy, pogryzły nas komary i mamy teraz ubłocone rowerki. Na fragmencie czerwonego szlaku pomiędzy tablicami treści "Szlak czasowo podtopiony" trzeba było zejść z roweru, reszta była przejezdna i przebieżna suchą nogą. To ważna informacja, bo objazd dotyczył głównie tegorocznej trasy maratonu pieszego. Nie podobał nam się za to odcinek niebieskiego szlaku wiodącego asfaltem lub szutrem od Cybulic Dużych aż do Janówka. Łatwo nie będzie, zwłaszcza jak w nogach będziemy mieć już 80 km, no bo szykujemy się wzorem ubiegłego roku na cały dystans, czyli "setkę". Na rowerze byłaby łatwizna, ale na nogach to już nie jest taka oczywista sprawa. Najważniejsze to dobrze rozłożyć siły. To motto przewodnie w tym roku.
Wreszcie nadchodzi ta sobota. Już od piątku oszczędzamy się, jemy makarony jak przed poważnym maratonem przystało i moczymy stopy żeby pozbyć się starych odcisków (trzeba zrobić miejsce dla nowych ;) ) Czytamy jeszcze raz artykuł na napieraj.pl pt. "Jak spakować się na setkę?" i idziemy do kuchni piec ciasto drożdżowe ze śliwkami i kruszonką. To będzie nasz prowiant na trasę maratonu. Jeszcze ciepłe ciasto pakujemy do plecaka, zabierając po dodatkowym kawałku dla kociemby i Pita, z którymi mamy się spotkać na mecie po 50 km.

Na ostatniej stracji metra na Młocinach spotykamy się o 23, tak samo jak rok, temu z Jeffersonem i jedziemy razem do Dąbrowy Leśnej. Stamtąd jeszcze mały fragmencik dojścia do miejsca startu i witamy się z grupką biegaczy startujących na trasę o północy. Meldujemy swoją obecność i dostajemy karty startowe, uśmiech do zdjęcia pamiątkowego i jesteśmy już na czerwonym szlaku. Napieracze typu Ploskow pognali przodem, potem jakieś nieduże grupki i na końcu my. Jefferson żwawym marszem na przedzie, my ledwo nadążamy za nim truchtem. Robi się ciepło i zatrzymujemy się zdjąć nasze cienkie kurtki. Migają wokół czołówki. Dogania nas czteroosobowa truchtająca grupa. Trzymamy się ich bo tempo nie jest zbyt mocne. Widać, że wiedzą o co chodzi i nie zaczęli za ostro. Po kilku minutach grupa przechodzi do marszu. Za jakiś czas znów luźny bieg. Próbuję ustalić w jakim rytmie się to odbywa. Jest równo 6 minut truchtu i 4 minuty biegu. Podoba się nam to i dlatego postanawiamy się ich trzymać. Jeden z biegnących wyraźnie przewodzi grupie i to on nadaje tempo, reszta podobnie jak my podążą za nim ślad w ślad. Biegniemy gęsiego, co jakiś czas padają ostrzeżenia o wystającym korzeniu czy o innym niebezpiecznym miejscu. Staramy się też nie biec piaszczystą główną drogą, tylko ścieżką obok co nie jest trudne bo jest oznaczona doskonale strzałkami trasy rowerowej Mega. Mgła w lesie rozprasza się w świetle naszych czołówek i trochę ogranicza widoczność, ale wygląda to wszystko dość magicznie. Nie myślę o tempie biegu, które mnie wcale nie męczy, odcinki marszu są na tyle długie, że jest czas odpocząć. W grupie czujemy się raźnie; biegnie się wyśmienicie.

W pewnym momencie zaczęła się wśród chłopaków przed nami rozmowa o pływaniu w zimnej wodzie. To jeden z uczestników zafascynowany triatlonem wspomina fragmenty wpisu z bloga DS-a. Uszy aż mi zastrzygły, zrobiłam dwa szybsze kroki żeby podsłuchać rozmowę i włączyłam się w momencie gdy rozmówca zastanawiał się nad temperaturą wody w norweskim fiordzie. Dalsze 10 km biegu mija nie wiadomo kiedy, omówiliśmy wyższość roweru czasowego nad szosówką, najbliższe plany startowe w triatlonie i już był punkt kontrolny w Roztoce. Na naszych kartach startowych pojawia się potwierdzenie, łapiemy kilka łyków przygotowanej dla biegaczy wody i już gonimy naszą grupę. Na fragmencie asfaltowej szosy nie jest trudno ich dojść, a równa powierzchnia sprzyja podkręceniu tempa. Zaraz jednak zbiegamy do przeciwległej krawędzi szosy wypatrując znaków czerwonego szlaku. Ja biegnę zaraz za grupą, Darek tuż za mną. Nagle Darek przewraca się. Oglądamy się, ktoś z przodu pyta czy wszystko w porządku i pomagam Darkowi podnieść się. Wbiegamy w las i podchodzimy pod pierwsze wzniesienie, zbiegamy, druga górka, podejście. Słyszę jak Darek woła że chce się zatrzymać bo coś mu się ciasno w bucie zrobiło. Odwiązując sznurówki patrzymy na oddalające się światełka naszej grupy. Zastanawiamy się czy damy radę ich jeszcze dogonić. Darek zdejmuje but i okazuje się, że w okolicy kostki wyskoczył mu "guz" wielkość jabłka. Noga nie boli bardzo, można na niej stawać, ale o biegu nie ma mowy. Siedzimy chwilę zdesperowani, Darek nie może sobie darować, że to się stało w takim momencie gdy tak dobrze nam szło, a ja w tym czasie dzwonię do kierownika maratonu żeby upewnić się czy punkt w Roztoce jest jeszcze czynny. Byłoby głupio gdybyśmy zostali sami w środku puszczy o trzeciej nad ranem ze spuchniętym stawem skokowym. Wracamy do szosy w Roztoce, Darek idzie coraz ostrożniej i wolniej. Są, czekają na nas. Dwoje organizatorów z punktu wraca do Warszawy i jest chętnych nas odwieźć. Odwdzięczamy się im ciastem, które nieśliśmy dla kociemby i Pita. No cóż chyba nam koledzy to wybaczą. Po dwóch godzinach jesteśmy już w domu. Teraz czeka nas operacja zdjęcia skarpety kompresyjnej (trochę było nam szkoda ją rozcinać) szczelnie opinającej bolącą i obrzmiałą kostkę. Udało się, ale długo jeszcze nie możemy zasnąć rozmyślając o tym co się zdarzyło.

Budzimy się rano gdy najszybsi uczestnicy meldują się mecie 100 km. Za oknem piękne słońce, my jednak nie cieszymy się piękną pogodą, bo noga Darka nadal jest spuchnięta i resztę niedzieli spędzamy na ostrym dyżurze ortopedycznym. Wizyta u lekarza pomimo negocjacji kończy się gipsem od palców stopy do kolana. Złamana kość strzałkowa ma się teraz zrastać przez 6 tygodni. Kolejne 6 tygodni będzie rehabilitacją po unieruchomieniu. Potraficie sobie to wyobrazić? Ja na razie jakoś nie końca. Brzmi jak zły sen.

PS. Właśnie dostaliśmy wiadomość, że Pit z kociembą pokonali 75 km. Obiecali sobie, że za rok pójdą na 100 km, a my razem z nimi.