imprezy:

Panasonic Evolta Triathlon Polska (Borówno k/Bydgoszczy)

04.09.2011

tekst: Renata
zdjęcia: DAR i wyszukane z tej galerii zdjęć w sieci
Borówno po raz trzeci, czyli rozważania o kolejnych ważnych doświadczeniach
Odżywianie:

W tym roku byliśmy przygotowani kulinarnie jak nigdy dotąd: zapas żywności na kilka dni, własnoręcznie przygotowane posiłki przed, na zawody i po. Szanujący się zawodnik oprócz treningów powinien zwracac uwagę na prawidłowe odżywianie i przynajmniej to mieliśmy opracowane do perfekcji. Jak ktoś kiedyś był w ośrodku „Żagiel” w Borównie ten wie, że można i warto tam przyjechać z własnym zapleczem żywnościowym. My byliśmy samowystarczalni, dzięki czemu nie traciliśmy potrzebnej energii na szukanie sklepów, restauracji i na dodatek byliśmy pewni tego, co i kiedy jemy oraz pijemy. Nasze pasta party przed zawodami:
Pogoda:

Gdy piszę tę relację za oknem pochmurno, chłodnawo i można rzec pogoda na bieganie, czy inny wysiłek outdorowy, choć są tacy co by powiedzieli, że jeszcze lepiej gdyby temperatura była nieco niższa, ot chociażby taka jak wrześniowymi wieczorami potrafi być przyjemnie orzeźwiająca. W pierwszą niedzielę września może jednak być całkiem ciepło, a nawet gorąco o czym przekonaliśmy się 4 września 2011 r. podczas 4 edycji zawodów w Borównie. Nie analizuję warunków pogodowych żeby je winić za coś, bo wszyscy mieli je takie same, wspominam tylko o tym czynniku bo często bywa tak, że nawet najlepsze przygotowania potrafi zniweczyć silny wiatr, ulewny deszcz czy niesprzyjający upał. A w Borównie w tym roku było ciepło, słonecznie i nawet nie wiało tak strasznie, więc nawet jakby się chciało ponarzekać to nie ma za bardzo na co. Każdy to przyzna, że było bardzo komfortowo podczas części pływackiej. Temperatura wody w jeziorze wynosiła 20 stopni, więc czułam się jak podczas wakacyjnego pływania.

Zawody:

Spieniona woda zaraz po starcie uświadomiła mi, że to są zawody. Ze wszystkich stron ktoś na mnie nacierał, obijał, dotykał, zaczepiał. Za pierwszą boją rozluźniło się jednak i już do końca miałam więcej miejsca wokół siebie. Nic dziwnego, że było ciasno jak taka masa ludzi rzuciła się do wody w jednym momencie. Może niezupełnie w tym samym momencie, bo ja wolałam odczekać żeby mnie nikt nie stratował już na samym wstępie. Zgubiliśmy się z Darkiem jeszcze przed startem bo i jak w tej kotłowaninie się odnaleźć. Ale też nie planowaliśmy, że będziemy się trzymać razem. Tym razem każde z nas miało pracować na swój własny wynik bez wzajemnego oglądania się.
Na drugiej rundzie miałam wrażenie, że widzę znajomą twarz i wzorek na piance też był mi dobrze znany. No, tak to przecież Darek płynie. Co on tu robi u licha? Czyżby też nie miał ochoty przepychać się z innymi i postanowił przepuścić ich przodem? A może miał problem z okularkami i musiał się gdzieś zatrzymać? Gdy tak sobie rozmyślałam Darek mi zniknął, a ja dalej płynęłam swoim rytmem. Skupiam się na pełnym ruchu rękoma, rotacji ciała, częstym podniesieniu głowy aby dojrzeć wśród pomarańczowych czepków żółty punkt, czyli boję. I wtedy trach, coś łapie mnie w lewą łydkę. Lekki niepokój, naciągam palce stopy na siebie i mam z jednej nogi wspaniałą kotwicę. Trochę odpuszcza więc rozluźniam i próbuję lekko machać stopą. Wtedy skurcz obezwładnia mi drugą łydkę. Ładny gips myślę sobie widząc, że do brzegu jeszcze spory kawał. Znów nici z dobrego pływania. Ciągnąc nogi za sobą płynę na samych rękach. Chyba się nie utopię. Muszę jakoś wytrzymać, przecież nie zatrzymam się tu na środku jeziora, najwyżej na brzegu (jak dopłynę, rzecz jasna) będę rozciągać łydki. Na szczęście po dopłynięciu skurcze odpuszczają i jakoś udaje mi się nawet leciutko potruchtać do strefy zmian.
T1:

Gdy ja dotarłam po pływaniu, to już tyle rowerów nie było, ale miałam za to miłe spotkanie z Kubą, który miał obok mnie swój rower i niedawno też skończył pływanie. Potem zamieniam jeszcze dwa słowa z Darkiem, który jak się potem okazało też zmagał się z silnymi skurczami nóg już na pierwszej rundzie pływackiej i rozciągał mięśnie na brzegu przez 2 minuty, dlatego spotkaliśmy się znów w boksie rowerowym. Miałam przygotowane rękawiczki rowerowe, rękawki, a nawet koszulkę na wypadek gdyby było mi zimno, ale żadnej z tych rzeczy nie wzięłam. Po zdjęciu pianki i czepka założyłam na bose stopy buty rowerowe, potem okulary i kask na głowę, złapałam rower, a numer startowy na pasku zakładałam prawie w biegu i tyle. Nie było czasu na żadne inne zabawy. W tym czasie słychać głos spikera, który wyczytuje kolejne numery opuszczających strefę zmian oraz zawodników z długiego dystansu, którzy są już od dawna na trasie rowerowej. Tutaj właśnie wpadł w kadr Celinki Przemek Wojtasik:
Rower:

Na początku roweru nic nie piłam ani nie jadłam zgodnie z przeczytanym gdzieś zaleceniem, że po pływaniu najpierw wszystko musi się ułożyć. Pewnie to było zalecenie do pływaków wychodzących z wody w pierwszej dziesiątce, ale zawsze lepiej postępować tak jak robią zawodowcy, wiec czekam pół godziny. Zresztą jestem tak zaaferowana jazdą na rowerze, że nawet nie słyszę sygnałów alarmu ustawionego w zegarku, który przypomina o piciu i jedzeniu co kwadrans. Jadę wpatrzona we wskazania prędkości i marzę, żeby tak było do końca. Dogania mnie Darek, a ja staram się jechać tak aby mieć go cały czas w polu widzenia. Bardzo dziwnym zrządzeniem losu fragment pola gdzie zawsze wiało okrutnie pokonuję z wyjątkową jak dla mnie prędkością, na innych odcinkach też nie jest źle. Trzymam w okolicach 30 km/h, a najważniejsze, że cały czas widzę przed sobą Darka. Pierwszą pętlę rowerową kończę poniżej godziny. Rozczarowuje mnie tylko punkt odżywczy bo w bidonach podawana jest cola, a izotonik w butelkach. W końcu nic nie biorę, jadę ze swoim jedynym bidonem, bo drugi pusty wyrzuciłam zgodnie z planem do strefy zrzutu.
Na drugiej pętli znów opycham się batonikiem własnej produkcji i poprawiam żelem energetycznym. Nic mi nie rośnie w ustach. Wszystko sprawdzone przed zawodami i przetestowane w warunkach treningowych. Nie powinno być żadnych sensacji żołądkowych. I nie było. Za to pojawił się inny przeciwnik – ból pleców. Pozycja na lemondce nie była dla niego tym co lubi najbardziej. Wymagał bardziej wyprostowanych pleców, chwil odpoczynku i rozciągania. Najgorsze jednak było to, że skubaniec nie odpuszczał już do samego końca. Na nawrotce mijam się z Darkiem, który teraz jechał za mną, bo gdzieś miał krótki postój.
Przypominam sobie wskazówki innego młodego triatlonisty jak powinno jeździć się na rowerze i wrzucam większe przełożenie żeby rozpędzić rower, a potem próbuję już jechać tak dalej bez redukcji, choć plecy bolą wtedy bardziej. Powtarzam sobie jednak w myślach mantrę, że jak pocisnę jeszcze trochę i wytrzymam to będę szybciej na mecie i będzie krócej bolało. Trochę pomaga bo drugą pętlę pokonuję tylko o 3 minuty wolniej od pierwszej. Znów za nawrotką pozdrawiamy się z Anią i Darkiem, którzy tylko nieznacznie przesunęli się w stosunku do mojej pozycji. Ania wciąż z przodu, Darek niewiele za mną. Trzecia pętla nie przyniosła niczego nowego, poza poczuciem wypełnionego jednego z celów połowicznych jakim było „nie dać się wyprzedzić przez żadną ze startujących dziewczyn”. Wypełnienie tego zadania oraz ból, który nie oddalił się ani na trochę, podziałały na mnie tak jakby ktoś wypuścił ze mnie trochę powietrza. Efekt tego był bardzo wyraźny, znacznie spadła średnia prędkość i ostatnia pętla była dramatycznie wolna. Nie minęłam się już nigdzie z Darkiem (wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zjechał po drugim kółku do boksu), Ania była dużo bliżej do skrętu na metę, a ja usiłowałam wykrzesać z siebie resztki sił aby dotrzeć tam wreszcie i skończyć z tym żałosnym kręceniem pedałami, które nie wprowadzało w ruch roweru, a jedynie toczyło go bezwolnie.
T2:

W strefie zmian spotykam Darka. Początkowo jakoś nie zwróciłam uwagi, że jest w sandałach i zwykłym ubraniu i czeka na mnie z bidonem picia, który został mu z części rowerowej. Zmieniam szybko buty na biegowe, rzucam kask, a Darek w tym czasie informuje mnie, że nie ukończył roweru, a teraz będzie mi podawał picie na trasie biegowej. Przypomina mi jeszcze o zapięciu drugiego zegarka, który zabieram żeby zerkać na tempo biegu i wybiegam ze strefy.

Bieg:

Początek biegu jest zawsze w odczuciach taki nijaki, a potem okazuje się, że zbyt szybki, więc wolę kontrolować jakim tempem biegnę. Ustalam, że będzie to 5:20 i biegnę równo za zawodnikiem w czerwonym stroju. Zrównuję się z nim i zagaduję go skąd jest i ile ma jeszcze do końca. Ponieważ jednak to była jego trzecia pętla trzymam się z nim tylko przez jedno kółko, bo czułam, że z taką prędkością nie dam rady biec do końca.
Zwalniam żeby było bardziej komfortowo i żebym wytrwała do końca. Na trasie prawie zupełnie nie ma cienia nie licząc kilku marnych plam, mam wysuszone usta, spuchnięte dłonie. Na punktach piję tylko wodę przechodząc do marszu. W połowie trasy stoi Darek, podaje mi bidon z izotonikiem i dopinguje. Dzielę sobie każde kółko na odcinki od punktu z wodą do Darka i do kolejnego punku nawrotowego. Jest ciężko, nie mam już kompletnie ochoty na bieg. Wtedy mijam idących Michała z Jerrym. Jerry słysząc, że mam jeszcze dwie pętle podrywa się i dołącza do mnie. Motywujemy się wzajemnie, ustalamy kiedy będziemy truchtać, a kiedy maszerować i jakoś powoli przemieszczamy się. Bardziej chodziło o przetrwanie niż o bieg w tempie.
Zbieramy kolejne gumki na przedramię po ukończeniu kolejnych pętli i obserwujemy ilość gumek u innych uczestniczek. To nam wypełnia myśli i czas, bo na jakieś nagłe przyspieszenie nie mam co liczyć. Podrywamy się jedynie nieznacznie w akcie desperacji na ostatnim odcinku, na którym towarzyszy nam Darek gdy zmierzaliśmy już do mety. Jerry przelicza, że zmieścimy się w 6:15, co mnie w zupełności satysfakcjonuje. Zegar na mecie pokazuje jednak 6:09. Super!

Za metą:

Jeszcze tylko uspokoić oddech i można udzielać wywiadu relacjonującemu przebieg zawodów w roli spikera Marcinowi Waniewskiemu. Pytał, czy za rok znów się pojawię, a ja bez chwili namysłu odpowiedziałam, że tak. Muszę dotrzymać obietnicy. Mam do policzenia się z trasą rowerową, bo nie udało się wypełnić marzenia o złamaniu 3 godzin. Za to drugie zadanie na dzisiejsze zawody, czyli zmieszczenie się w pierwszej dziesiątce kobiet zostało wypełnione z nawiązką: byłam ósma.

Zakończenie:

Teraz czekamy na Luizę, która dziś pokonuje dystans 226 km. Oczekiwanie przedłużyło się do zmierzchu, ale dzielna Luiza nie poddała się i ukończyła. Za nią była jeszcze jedna z dwóch startujących Rosjanek, które przyjechały z dalekiej Syberii. Luiza powtórzyła sukces kobiet na dystansie Ironaman w Borównie z ubiegłego roku: jedyna Polka i na drugim stopniu podium.
Po uroczystej dekoracji, wręczeniu pucharów, nagród (wielkie telewizory za pierwsze miejsca open dla panów w obu dystansach) oraz wypiciu wina musującego przez zwycięzców, miasteczko triatlonowe szybko ucichło i opustoszało. Tylko nieliczni uczestnicy pakowali się rankiem następnego dnia i wracali pospiesznie do domu. Na miejscu wczorajszych zmagań w okolicach mety i w strefie zmian fruwały tylko śmieci i resztki taśm znaczących. Wokół panowała cisza w niczym nie przypominająca gorącej atmosfery wczorajszego dnia. Było dawno po zawodach i życie ośrodka „Żagiel” toczyło się swoim normalnym spokojnym trybem.
W domu kolejny puchar zajął miejsce na półce z trofeami. Prześledziliśmy wyniki analizując gdzie mamy coś do poprawienia i nasze życie też wróciło na tor codziennych spraw. Czy na długo? Czas pokaże. Bo już myślimy o kolejny wyzwaniach, projektach. Trudno jakoś jest tak usiedzieć w domu gdy tyle nieodkrytych lądów czeka na nas.