XIII Długodystansowy rajd na orientację „DyMnO 2011”, Sadowne
czyli przegrana bitwa z komarami i z czasem

14.05. 2011

tekst: Renata
w relacji wykorzystano zdjęcia ze stron:
Silne studio
blog Darka (djk71) z Zabrza
galeria Szymona Szkudlarka
W niedzielne popołudnie leżę wygodnie na łóżku, popijam drugą kawę, bo dzisiejsza deszczowa pogoda działa sennie i przyglądam się swoim bosym stopom. A w zasadzie czekam kiedy staną się podobne do moich stóp. Od wczoraj wieczorem mam zamiast swoich stóp, stopy Hobbita: brudne i zdecydowanie za duże. Do tego wszystkiego nie da się normalnie chodzić, każdy krok sprawia dyskomfort. Stopy są opuchnięte, na każdym palcu pęcherz, całe podbicie obrzęknięte. Dobrze, że chociaż białe kalafiory, które były zaraz po zdjęciu butów i skarpetek, już trochę się wchłonęły. Odkładaliśmy z Darkiem moment zdjęcia butów aż do chwili konieczności, czyli położenia się spać. Przedtem jeszcze krótki prysznic bez szczegółowych obserwacji stóp i zasnęliśmy. Dopiero poranne oględziny pokazały ogrom zniszczeń naszych nóg. Ja dodatkowo odkryłam podrapane łydki i pogryzione czoło. Zaraz po śniadaniu wyjęliśmy z plecaków pomięte mapy i znów analizowaliśmy je i porównywaliśmy warianty przejść kreśląc flamastrem na mapach naszą trasę. Przede wszystkim jednak wspominaliśmy jakie obrazy nam najbardziej utrwaliły się w pamięci po wczorajszym dniu.

Dzień był faktycznie pełen wrażeń. Począwszy od wczesnoporannej podróży do Sadownego. Pobudka skoro świt, śniadanie, przygotowywanie napojów izotonicznych do camelbacka i w drogę. Rano na ulicach pusto, potem wskoczyliśmy na drogę ekspresową do Wyszkowa, kilka kilometrów i osiągamy Sadowne. Pytamy miejscowych gdzie jest szkoła i jesteśmy już na miejscu. Do biura zawodów docieramy około 7 rano. Do startu zostało pół godziny. Witamy się z Jankiem Goleniem, pozdrawiamy z Miśkiem z Galerii i dokonujemy ostatniego przeglądu garderoby. Numer startowy przypinam do koszulki z długim rękawem i oprócz spodenek 3/4 zakładam jeszcze nakolanniki rowerowe żeby osłonić łydki. Organizator – Andrzej Krochmal ostrzega, że w lesie są komary więc lepiej ubrać się na długo. Idąc na start, który jest spod kościoła, jakieś 650 m od szkoły, wstępujemy do sklepu po płyn przeciwko komarom. Na półce są preparaty, na które wydalibyśmy większość naszego zapasu gotówki jaki wzięliśmy ze sobą, dlatego decydujemy się na najtańszy płyn i szybko idziemy na miejsce zbiórki.

Ustawiamy się na placu przed imponująco wielkim kościołem, dostajemy plik map i zaczynamy zastanawiać się o co w tym wszystkim chodzi.
Nie czas jednak podziwiać kościół, bo i tak nie wiemy gdzie jesteśmy.
Na pierwszej mapie do BnO nie ma bowiem zaznaczonego miejsca startu, ani żadnego kościoła. Jest tylko dodany fragment mapy w skali 1:25 000 z trójkątami startu tras A 50, czyli naszej pieszej na 50 km i trasy E, czyli rajdu ekstremalnego oraz dwoma punktami kontrolnymi A i B. Start jest jednak masowy dlatego można iść za wszystkimi. Na pierwszym skrzyżowaniu część jednak poszła w prawo, a część prosto.
Jak się okazało Ci co poszli w prawo zaczynali od punktu B, a ta część, która tak jak my zmierzała w stronę lasu prosto, miała szansę najpierw znaleźć punkt A. Zdaliśmy sobie z tego sprawę dopiero po jakimś czasie gdy wreszcie zlokalizowaliśmy się na ścieżkach mapy BnO 1. Włączyło się nam myślenie i zaczęliśmy być czujni zwracając uwagę na kolejne ścieżki, którymi się poruszaliśmy. Postanowiliśmy zacząć od punktu B, bo był najbardziej wysunięty na zachodni kraniec. Potem szybko wróciliśmy do najbliższego A, do którego łatwo doszliśmy ścieżką przez gęsty młodnik. Wciąż natrafialiśmy na innych uczestników, którzy kręcili się po tym samym terenie i wchodzili na punkty z różnych kierunków.

Znalezienie pierwszych PK nie nastręczało nam żadnych kłopotów, za to musieliśmy po raz pierwszy użyć płynu przeciwko komarom. Z punktu A zmierzamy do C, gdzie zgodnie z mapą natrafiamy na mocno podmokły fragment lasu. Podczas przeskakiwania przez kolejny rów z wodą, Darek poślizgnął się o mokrą gałąź i wpada po łydkę do wody, mnie udaje się przejść ten odcinek suchą stopą. Dalej było bardzo łatwo. Prosto ścieżką i liczymy mijane pasy wyraźnych kultur leśnych. Potem wbijamy się ścieżką pomiędzy młodnikiem, a gęstym małym lasem i wchodzimy na grzbiet wydmy. Idę pierwsza wąską ścieżką i w pewnym momencie zauważam jak coś rudego czmychnęło mi prawie spod nóg. To musiał być lis. Darek idący za mną nie zdążył go nawet zauważyć. Wchodzimy bez trudu na punkt E, gdzie znów spotykamy kilku innych uczestników. Dzielimy się informacją o spotkanym lisie, a spotkany tam kolega robi nam w tym czasie zdjęcie.
Schodzimy w doł do granicy lasu. Idziemy swobodnie i niespiesznie, wyciągam z plecaka pierwszego batonika. Czas na drugie śniadanie. Oglądamy się i widzimy idącego za nami żwawo Gerarda. Okazuje się, że ma już zebrane te same punkty co my plus odległe punkty G i J, a teraz zmierza w tym samym kierunku, czyli do punktu D. Idziemy razem i rozmawiamy, nie zauważając kiedy przeszliśmy pierwsze i kolejne skrzyżowanie.
Gdy jesteśmy na jakimś skrzyżowaniu ja chciałam iść dalej, ale zdaliśmy sobie sprawę, że to byłoby za daleko i postanawiamy jednak już skręcić na zachód w poszukiwaniu punktu. Po jakimś czasie ścieżka skręca w las i zaczynamy spotykać wracające osoby. Pytani czy dobrze idziemy odpowiadają, że tak i że dalej jest bardzo mokro. Wkrótce też się o tym przekonujemy. Zaliczam pierwsze moczenie butów, podobnie jak cała reszta skaczemy z kępy na kępę podmokłego poszycia. Nie ratuje to nas jednak przed zmoczeniem. Podbijamy punkt i wracamy tą samą drogą. Tutaj jesteśmy jeszcze razem z Gerardem.
Po osiągnięciu skrzyżowania proponuję dojście do punktu H grzbietem wydmy. Wzniesienie jest wyraźnie widoczne w sosnowym przebieżnym lesie. Brniemy w mokrych od rosy krzakach jagodowych. Nie ma to jednak w tej chwili żadnego znaczenia, bo mamy i tak mokre stopy po zaliczeniu punktu D. Chwilę szukamy PK H, a razem z nami inna dziewczyna, która kręci się tu już od jakiegoś czasu. Potem schodzimy z wydmy jej stromym zboczem i ścieżka doprowadza nas bezbłędnie do punktu K. Wciąż spotykamy innych uczestników, choć ciągle innych. Teraz zostało nam już tylko pięć punktów z pierwszej mapy.
Na początek punkt L, do którego my docieramy od trzeciej przecinki, a Gerard od drugiej. Nasza taktyka polegała na namierzeniu punktu na wysokości odchodzącej prostopadłej ścieżki. Ułatwieniem było to, że przecinki były w niewielkiej odległości tak, że były widoczne postaci innych poruszających się po trasie zawodników. Gerard życzył nam powodzenia i tam widzieliśmy się na trasie po raz ostatni. Ustaliliśmy z Darkiem, że będziemy wychodzić z mapy na punkcie N ponieważ jest najbliżej przejścia przez tory zaznaczonego na kolejnej mapie skąd będziemy zmierzać do pierwszego punktu kolejnego etapu. Aby jednak tego dokonać musieliśmy najpierw znaleźć 4 punkty.
Z punktem J poradziliśmy sobie łatwo, bo był na wydmie, której grzbietem wyszliśmy równiutko na skrzyżowanie ścieżek. Od tego skrzyżowania doszliśmy do kolejnego, a tam wystarczyło przejść przez uprawę leśną aby osiągnąć las i wydmę oraz natknąć się na punkt G. Wróciliśmy do skrzyżowania, mijając dwie dziewczyny wpatrzone w mapę tak jak my. Utwierdziliśmy je w przekonaniu, że idą w dobrym kierunku, a sami skierowaliśmy się na ścieżkę, która miała nas doprowadzić najkrótszą trasą w okolice punktu M.
Szliśmy piaszczystą leśną drogą gdy nagle naszym oczom ukazał się widok z innego świata. Koń ciągnący drewniany wóz z siedzącym na nim zadowolonym z życia człowiekiem. Gdy wóz przejechał czuć było w powietrzu wyraźnie zapach starej skóry. To pewnie uprząż konia. Zapomniany zapach, nieznany już zupełnie w nowoczesnym świecie. Ten wóz jadący wolno po piaszczystej drodze, człowiek, który nigdzie się nie spieszy, bo i po co będąc w środku lasu gdzieś się śpieszyć, nadawały temu miejscu przez tę zwyczajność, dodatkowej niezwykłości tego spotkania. Tuż za konnym wozem spotykamy chłopaka, który zastanawia się nad mapą. Szuka punktu M. Wchodzimy w las i próbujemy obejść jeziorko. Ja z jednej strony, Darek z drugiej. Wreszcie udaje się dotrzeć do punktu M suchą nogą.
Wracamy do piaszczystej drogi i gdy tylko zaczyna się gęsty las zaczynam wypatrywać czegoś co by wskazywało, że jest jakaś polanka po lewej stronie. Okazuje się, że na tle młodej sosnowej monokultury widać kilka wyższych sosen. To musi być tu. Przedzieramy się przez gęste nasadzenia aby dotrzeć na romantyczną polankę otoczoną ze wszystkich stron gęstym lasem. Miejsce jest wyjątkowo urokliwe, aż chciałoby się tu pozostać dłużej. Jest to jednak nasz ostatni punkt N na pierwszej mapie i teraz będziemy szukać wyjścia z jednej mapy i czeka nas przejście na zupełnie inną skalę i inny stopień trudności. Druga mapa ma bowiem skalę prawie dwa razy mniej dokładną, a do tego jest mapą sprzed ... 30 lat.

Po przejściu torów kolejowych czeka na nas pierwsza niespodzianka w postaci rozległej kałuży na drodze, której nie da się obejść w żaden inny sposób jak tylko znów mocząc nogi. Próbujemy jakoś bokiem po gałęziach, ale efekt niestety jest ten sam, znów mokre buty. Wchodzimy w las i kierując się ścieżką i rzeźbą terenu odnajdujemy punkt nr 1. Mijamy po drodze innych uczestników, którzy idą w przeciwną stronę, co jest dla nas nieco dziwne, bo teraz zaczął się etap trasy klasycznej, gdzie punkty pokonuje się w zadanej, a dowolnej kolejności, tak jak na dotychczasowym scorelaufie. Wkrótce jednak zagadka wyjaśnia się, gdy okazuje się, że w dalszej części lasu jest podmokło i grasują ogromne chmary komarów. Mamy początkowo pewne obawy czy dobrze robimy idąc w głąb tego lasu, ale dwóch innych uczestników idących przed nami stwierdza ze stoickim spokojem, że damy radę. Natomiast dwóch innych młodych chłopaków wyprzedza nas i zaczyna biec, nie wytrzymując natarcia komarów. Idziemy oganiając się od natrętnych owadów. Zmierzamy cały czas systematycznie kierując się leśnymi drogami w kierunku południowym. Przed nami tych dwóch spokojnie idących. Jeden z nich na przedzie patrzy na mapę, drugi wolnym krokiem z zawadiacko dyndającym się mu u boku kompasem podąża za nim. Na jednym ze skrzyżowań my poszliśmy w lewo, a oni w prawo, ale potem jeszcze się spotkamy.
Z mapy wynika, że punkt 2 jest na skraju lasu. Pytanie zasadnicze brzmi tylko, czy wyjdziemy w odpowiednim miejscu i czy rośnie tam rzeczywiście las. Dróg tych co na mapie nie zawsze udaje się nam zlokalizować, więc trudno mówić o precyzyjnym namierzeniu punktu. Spotykamy parę, która też nie do końca jest pewna swojego położenia, ale próbujemy wspólnie dojść do granicy lasu. Wtedy słyszymy bardzo blisko nas głos żurawia. Musieliśmy go spłoszyć, bo był bardzo blisko. Jeszcze nigdy nie słyszeliśmy go tak wyraźnie. Zwykle to było jakieś odległe zawodzenie. Ścieżka, którą idziemy nagle kończy się, przedzieramy się przez zarośla. Przewracam potykając się o jakąś gałąź. Pomaga mi wstać chłopak, który idzie obok nas z dziewczyną. Przeskakujemy rów z wodą i wychodzimy na skraj lasu. Musimy się zatem wrócić żeby szukać punktu. Okazuje się, że byliśmy tuż obok niego.

Odznaczamy punkt i idziemy teraz przez łąki dalej w kierunku południowym. Chcemy kierować się wzdłuż lasu, ale nie ma za bardzo wyraźniej drogi. Idziemy więc jakoś skrajem aż w pewnym momencie widzimy piękną ukwieconą na żółto mleczami łąkę. Potem mijamy jakiś pojedynczy dom obok którego kwitnie bez lilak. Dom wygląda na stary, może jest już opuszczony? Skoro osiągnęliśmy pierwsze zabudowania i słychać szczekanie psa, to oznacza, że chyba za bardzo zboczyliśmy z trasy. Wychodzimy na asfaltową szosę, ale widać już rozwidlenie z inną szutrową drogą, czyli jednak nie zboczyliśmy z kursu zbyt daleko. Przy drodze stoi rowerzysta w kasku i z numerem startowym i myśli pochylony nad stolikiem z mapą. Pytam, czy wszystko w porządku i czy wie gdzie jest. Pokazuję mu na mapie skrzyżowanie przy którym akurat jesteśmy. Dziękuje i jedzie dalej. My zaś podążając szutrową drogą mijamy kolejnych dwóch rowerzystów. Pozdrawiam pierwszego kiwnięciem głowy. Drugi w takiej samej koszulce co pierwszy ma dziwnie znajomą mi twarz. Gdy przejechali Darek rozpoznał w nim Jaśka z Entre. No tak, przecież to był Jasiek z partnerem. Starują dziś na trasie E.
Naszą uwagę przykuł też inny obrazek z tego miejsca. Na skrzyżowaniu siedzi dwóch gości i leniwie podaje sobie brązową butelkę z napojem. Na polu zaś koń ciągnie siewnik, a za nim idzie mężczyzna z kobietą. Obok biega po polu mały chłopiec. Wszyscy są tak zajęci swoimi sprawami, że nikt nie zwraca uwagi na biegających i jeżdżących z mapami zawodników. Dwa odrębne światy, które się ze sobą nie łączą.
Wchodzimy w las i doganiamy dwoje uczestników, których zgubiliśmy ostatnio przed punktem 2. Znów idą wolno i spokojnie, zupełnie jakby wyszli na wycieczkę krajoznawczą. Mijają nas rowerzyści. Widocznie mają do zaliczenia te same punkty co my. Wyciągam z plecaka orzeszki, czas posilić się. Zwłaszcza, że droga prowadzi prosto przez las i nic się nie dzieje. Darek zagaduje idących przed nami, co to za dziwne oznaczenie na mapie na wysokości cyfr 119,1. Idący z tyłu odpowiada, że on nie wie, ale kolega ten co idzie z przodu na pewno będzie wiedział. Kolega mówi, że to wąwóz. Minęliśmy przed chwilą jakąś dziurę w ziemi, więc zaczynamy się uważniej rozglądać bo za wąwozem jest oznaczenie PK 3. Idący przed nami i jakaś rowerzystka skręcili nagle w las. Osiągamy wydmę, a na jej szczycie jest punkt.

Schodzimy z wydmy i kierujemy się na wschód zgodnie z linią na mapie. Nie ma tutaj wyraźnych dróg prowadzących w tym kierunku, ale trzymając się dokładnie kompasu podążamy wytrwale na wschód. Las jest na szczęście mały i słabo zarośnięty więc udaje się bez trudu utrzymać kierunek. Nikogo nie spotykamy, poza czmychającymi jaszczurkami. Idziemy wrzosowiskiem i suchym lasem licząc przecinane kolejne drogi i ścieżki. Gdy teren zaczyna się lekko fałdować uznaliśmy, że jesteśmy w okolicy PK 4. Wchodzimy na niego spotykając dwóch piechurów, z którymi rozstaliśmy w okolicach wąwozu przy PK 3. Łatwość, z którą doszliśmy do PK 4 idąc cały czas prosto na wschód, zmieniamy teraz na nieco bardziej zygzakowate poruszanie się kolejnymi drogami wiodącymi w kierunku południowym, ale z przesunięciem co jakiś czas na wschód. Na jednym ze skrzyżowań spotykamy grupę kilku osób z mapami, którzy zastanawiają się gdzie są. Następuje wymiana poglądów co do pozycji. Większość zgadza się z moimi przypuszczeniami. Kierujemy się zatem ma wschód, skręcamy na południe i spotykamy kolejnych uczestników, którzy już wracają z punktu. Wchodzimy w las w poszukiwaniu granicy kultur, ale las jest mieszany i niczego nie znajdujemy. Rozdzielamy się i przeczesujemy szerszym łukiem. Wreszcie jest wyraźna ścieżka i na jej końcu PK 5. Idziemy dalej tą ścieżką, która doprowadza nas do drogi. Mijamy kilku rowerzystów zmierzających do PK5. Potwierdzamy, że jadą w dobrym kierunku. Podziwiam ich umiejętności jazdy terenowej, bo ścieżka nie jest zbyt wygodna, mocno zarośnięta, a droga na którą wyszliśmy, piaszczysta.
Tutaj popełniliśmy błąd, który kosztował nas później wiele niepewności. Zamiast pójść cały czas prosto drogą, która co prawda lekko odbijała na południe od czerwonej linii łączącej PK 5 z PK6, namówiłam Darka żebyśmy na kolejnym skrzyżowaniu poszli na północ i potem pierwszą drogą na zachód w kierunku PK6. Na początku wszystko się nam zgadzało z mapą, ale po jakimś czasie droga coraz bardziej odbijała na północ i wyszliśmy z lasu. Musieliśmy szukać kolejnych dróg w kierunku lasu i powoli traciliśmy orientację. Najpierw zapytaliśmy rowerzystę z mapą, który nas mijał, ale on twierdził, że zupełnie nie wie gdzie jest. Potem dogonił nas jakiś biegacz, ale on też był zdezorientowany, wybrał jakąś drogę i pobiegł. My zaś nie mieliśmy zamiaru nigdzie biec i szliśmy nieco już zmęczeni ilością kilometrów w nogach i sytuacją. Wreszcie Darek zauważył zielony grzbiet górującej po naszej lewej stronie wydmy. Pytanie czy byliśmy po lewej czy po prawej stronie nie należało do łatwych, ale zaryzykowaliśmy i gdy już mieliśmy się zamiar wspinać zauważyliśmy coś pomarańczowego na górze. To mogły być tylko pomarańczowe koszulki organizatorów, albo innych uczestników. Czyli jednak udało się i mamy przed sobą punkt „6”. To bardzo ważny punkt, bo tutaj można było dostać wodę, batonika i banana. Zaopatrzeni we wszystko idziemy grzbietem wydmy wychodząc prosto na drogę. Humory nam się nieco poprawiły, zwłaszcza, że znów wiemy gdzie jesteśmy. Teraz będziemy bardziej się pilnować.

Idziemy drogą, przy której stoją betonowe słupki pomalowane u góry na pomarańczowo i z literą „Ł”. Zastanawiałam się co ta litera może oznaczać, później wracając już do domu przypomniałam sobie, że przy szosie stała tablica z dużą literą „Ł” i napisem „Łochów”. Droga z pomarańczowymi słupkami doprowadziła nas do skrzyżowania, przy którym wg mapy powinna płynąć rzeczka. Obeszłam skrzyżowanie, ale zamiast rzeczki był tylko wyschnięty rów. Skręciliśmy w las i doszliśmy do miejsca gdzie na mapie był zaznaczony wąwóz. Ten znaczek już znaliśmy, więc byliśmy pewni swojego położenia. Teraz wystarczyło na następnym skrzyżowaniu odnaleźć wydmę, której grzbietem planowaliśmy iść żeby namierzyć PK7. Niestety wydma była porośnięta gęstym lasem, więc zeszliśmy i idąc ścieżką dołem zaatakowaliśmy wydmę w innym miejscu. Tutaj spotkaliśmy kolegę na rowerze, który jechał odpychając się jedną nogą. Okazało się, że urwał hak od przerzutki i turla się tak od jakiegoś czasu po tych ścieżkach próbując dotrzeć do bazy. Ani my, ani inni rowerzyści, których tutaj mijaliśmy nie byli mu w stanie pomóc.

Idziemy sosnowym borem, drogi na mapie krzyżują się pod kątem prostym co kwartał, są oznaczenia numerów kwartałów na słupkach. Można by powiedzieć, że nie ma nic prostszego. Nagle jednak droga, która jest na mapie w rzeczywistości kończy się. Skręcamy zatem w lewo i na kolejnym skrzyżowaniu kontynuujemy prosto, czyli wracamy do pierwotnego kierunku. Brakuje nam jednak pewności na kolejnym skrzyżowaniu co do naszego położenia. Pytamy na wszelki wypadek spotkanego kolegę w żółtej koszulce też idącego z mapą. Ten jednak jest trochę zdegustowany niedokładnością mapy, jednak wspólnymi siłami potwierdzamy nasze położenie i ruszamy dalej razem. Za nami podążał też jakiś człowiek z mapą, który szybko skręcił w las, podczas gdy ja z Darkiem głowimy się nad miejscem, w którym podejrzewamy, że może być PK8. Wreszcie i my skręcamy i mijamy wracającego kolegę w żółtej koszulce. Znalazł już „ósemkę”. Nam też udaje się, choć chwilę nam zajęło przekonanie się co do słuszności tego co na mapie z tym co widzimy w terenie. Gdy wróciliśmy do głównej drogi dogania nas para w zielonych koszulkach, którzy właśnie idą na poszukiwanie PK8.

Wychodzimy na skraj lasu i dochodzimy do skrzyżowania żeby sprawdzić czy krzyż zaznaczony na mapie jest nadal w tym samym miejscu co 30 lat temu. Krzyż stoi w bardzo dobrym stanie, a obok są jacyś miejscowi, gdyż niedaleko zaczynają się zabudowania wsi. My zaś idziemy drogą wzdłuż lasu kierując się na wschód. Droga jest wygodna ale tylko do granicy gospodarstwa. Dalej zaczyna się błoto, a droga praktycznie zanika. Zaczęła się też łąka i jakieś ślady drogi, niestety wszystko jest zalane do głębokości kostek. Idziemy po tej łące brodząc jak bociany. Zetknięcie z wodą nie jest jednak takie nieprzyjemne jak podczas listopadowego „Nawigatora” gdzie też chodziliśmy w wodzie po kostki. Wtedy padał śnieg, było zero stopni i zapadł zmrok, teraz jest to ciepło i świeci słońce, a wokół zielone łąki. Droga cały czas podmokła, idziemy wzdłuż lasu i zaczynamy się rozglądać za ścieżką odchodzącą prostopadle, która doprowadziłaby nas do PK9. Są różne ścieżki pod różnymi kątem, ale prostopadłej nie ma. Próbujemy iść szukając polanki, na której ma być punkt. Widać ślady na błotnistej ścieżce więc brniemy w głąb lasu. Niestety żadnej polanki nie widać. Wracamy i próbujemy jeszcze raz z inną ścieżką. Znowu pudło. Coraz bardziej zaczynają przeszkadzać wszechobecne tutaj komary. Kręcimy się wchodząc do tego lasu na różne sposoby, ale wciąż bezskutecznie. Oganiamy się od komarów i wytrwale penetrujemy ścieżka po ścieżce i wciąż nic. Wtedy spotykamy kolegę w żółtej koszulce, który wraca z punktu. Byliśmy już tu blisko, ale niczego nie znaleźliśmy, ale teraz próbujemy jeszcze raz. Skoro on znalazł to znaczy, że i nam się uda. Niestety oprócz podmokłego lasu z ogromną ilością kąsających komarów oraz pachnącego intensywnie bagna zwyczajnego nie znaleźliśmy ani polanki, ani punktu. Kręciliśmy się tam na tyle długo by wreszcie dać sobie spokój. Potem żałowałam, że nie urwałam sobie chociaż gałązki tego pachnącego bagna; byłaby do włożenia do szafy „na mole” zamiast naftaliny ;0
O tym gdzie był PK9 dowiaduję się po przejrzeniu zdjęć i relacji innych uczestników, którzy do tego punktu dotarli. Niezłe bagienko.
Po przegranej bitwie z komarami wracamy na trasę dalszych zmagań. Czasu coraz mniej, a przed nami jeszcze druga mapa BnO z 11 PK, w tym jeden PK jako ZS (zadanie specjalne na ortofotomapie – 3 PK do znalezienia z utrudnieniem w postaci dodatkowych punktów stowarzyszonych, czyli takich, które są mylnymi lampionami). Idąc przez wieś mijamy jej mieszkańców nieświadomych jaką walkę stoczyliśmy w lesie tuż obok. To była walka z własną słabością i wytrzymałością psychiczną na niewygodę pogryzienia komarów i walka z własną ambicją gdy trzeba podjąć decyzję o odpuszczeniu dalszych poszukiwań za cenę poświęconego czasu. Żując smak klęski poniesionej na PK9 wychodzimy na drogę i zaczynamy dyskusję na temat strategii pokonania trasy na BnO2. To znów kwestia dokonania wyboru trasy do punktów. Weszliśmy na mapę najbliżej PK z literą R, więc nie było w zasadzie nad czym się zastanawiać. Jedyny dylemat polegał na tym ile punktów zdążymy zaliczyć. Zostały nam dwie godziny limitu czasowego, więc jak Darek słusznie zauważył musimy ograniczyć się do połowy punktów. Ja chciałabym oczywiście więcej, ale gdybyśmy mogli biec, tak jeden z uczestników, który właśnie pognał z mapą, to pewnie byśmy zdążyli. Niestety o bieganiu na razie możemy zapomnieć. Darek jest zmęczony, mnie coraz bardziej bolą nogi i sama też nie wybiorę się skoro już umówiliśmy się, że idziemy całą trasę razem.
Do punktu R idziemy jak po sznurku. W porównaniu z poprzednią mapą, chodzenie z tą dokładną do BnO wydaje się dziecinnie proste. Wszystko się zgadza, każda ścieżka pasuje. Idąc do punktu W ustalamy po drodze, w którą ścieżkę wchodzimy żeby zaatakować najpewniej punkt X. Plan powiódł się znakomicie i dwa punkty idą jak po maśle. Tylko stopy już coraz bardziej odmawiają posłuszeństwa, czuję je przy każdym stąpnięciu, zwłaszcza na nierównościach w lesie. Namawiam jednak Darka, że może jednak skoczymy jeszcze do pobliskiego punktu T, ale Darek jest nieugięty i chce już kończyć.
Przy „Y” dochodzi do nas chłopak, który pyta, czy nie została nam woda do picia i pokazuje pustą butelkę. Nalewam mu do butelki trochę swojej wody. Dziękuje i dalej idziemy razem. Kierujemy się ścieżkami i nie można się tutaj zgubić, jednak zmęczenie daje o sobie znać i mamy chwilę zawahania co do trafności wyboru drogi dojścia do punktu. Kolega chciał w pewnym momencie wracać, ale poszliśmy dalej i punkt „Z” znaleźliśmy. Tam spotkaliśmy się jeszcze z parą uczestników, która szła za nami aż do mety. Tuż za bramą szkoły dziewczyna postanowiła finiszować, o czym dowiedziałam się gdy organizatorzy na mecie zaczęli krzyczeć. Wtedy i ja też przyspieszyłam, choć nie miało to żadnego znaczenia. Sędzia uznał, że sklasyfikuje nas z tym samym czasem. Wiadomo bowiem, że o miejscu w wynikach będzie decydować to co mamy na oddanych na mecie kartach startowych, a nie sam czas.

Rozmowy za metą toczyły się tylko wokół jednego tematu, kto ile punktów zaliczył i z jakim punktem miał problemy. Okazało się, że wygrał sławetny PK 9, czyli ten na którym my polegliśmy. Ale okazało się, że PK5 też sprawiał kłopoty i to nawet niektórym zawodnikom z czołówki. Tak więc moje początkowe rozczarowanie ustąpiło zadowoleniu. Na pierwszym BnO zebraliśmy wszystkie 12 PK, na „klasyku” nie mamy tylko jednego PK (60 min kary), za drugie BnO i brak 5 zwykłych PK dostaniemy po 30 min kary za każdy PK i za brak ZS łącznie 60 min, co daje razem 4,5 h. Darek mówi mi, że trzeba na to spojrzeć tak: jak na imprezę o randze Mistrzostw Polski zdążyliśmy na długo przed limitem czasu znaleźć 25 na 34 punkty, co daje 75% trafności. Najważniejsze jednak, że nie narobiliśmy za dużo „pustych” kilometrów, bo porównując 50-tkę na „Nawigatorze” gdzie wyszło nam 62 km, to tutaj całkowity pokonany dystans to tylko 53 km, czyli w ogólnym rozrachunku zbliżyliśmy się do optymalnej długości trasy dużo bardziej. Zebraliśmy kolejne doświadczenia nawigacyjne, nauczyliśmy się korzystania z nieaktualnej mapy, znów dużo dowiedzieliśmy się o sobie. Niby to takie proste, masz mapę i idziesz. A jednak: zmęczenie i wpływ różnych niekorzystnych czynników jak siekące komary, brzęczące w uszach przez kilka godzin potrafią naprawdę wiele.
W domu jednak komary przestają brzęczeć i pozostają ci w głowie: ruda kita lisa, głos żurawia, kwitnące leśne konwalie i zapach bagna zwyczajnego (tego zamiast naftaliny), równe i proste przecinki w czystym sosnowym lesie, zieleń krzaczków borówki czernicy. I jeszcze zapach skóry końskiej uprzęży i ten spokój człowieka w środku lasu, stare drewniane chałupy i przydrożny krzyż, niezmienny od ponad 30 lat. Dla takich chwil warto wybrać się do Puszczy Kamienieckiej i każdej innej puszczy. Obiecaliśmy sobie z Darkiem przejechać tę trasę rowerami, jak już będą jagody.
To była najlepiej zorganizowana impreza na orientację, w której braliśmy do tej pory udział. Za 50 złotych mieliśmy ciekawie poprowadzoną trasę po bardzo urozmaiconym leśnym terenie, praktycznie cały czas z dala od skupisk ludzkich, no chyba, że ktoś się zgubił albo specjalnie pobiegł do sklepu na zakupy. W połowie trasy był jeden punkt odżywczy gdzie można było odpocząć i uzupełnić zapasy, więc szukanie sklepu nie było potrzebne. Do tego cztery różne mapy o różnym stopniu dokładności i aktualności, co dodatkowo podwyższało stopień trudności w orientacji. Myślę, że nawet bardziej wymagający mieli czego szukać na trasie. Nie znam się na tym, ale moim zdaniem PK były ustawione w bardzo urokliwych miejscach. O innych walorach estetycznych puszczy rozpisałam się wcześniej, więc już nie będę się powtarzać. A, zapomniałabym o pamiątkach z imprezy: koszulka okolicznościowa
i imienny certyfikat ukończenia dla każdego.
Nie wiem jak inni uczestnicy, ale nie skorzystaliśmy niestety z zaproszenia do bezpłatnego zwiedzania Muzeum Ziemi Sadowieńskiej, do którego pomimo bliskości (tuż przy samej szkole) nie mieliśmy siły dojść. Byli tacy, którzy zwiedzali poprzedniego dnia i to był chyba lepszy pomysł (Tropicielka lampionów zrobiła nawet kilka zdjęć)
Za to posiedzieliśmy chwilę za metą jedząc serwowany przez organizatora posiłek: żurek i kanapka z herbatą.
Widziałam też puchary dla zwycięzców, ale na dekorację już nie czekaliśmy. Choć inni dotrwali i uwiecznili Jaśka na podium:
Byliśmy zbyt zmęczeni, poza tym nie zabraliśmy ze sobą karimat i śpiworów żeby przenocować, bo i taka możliwość, łącznie z ciepłym prysznicem była w bazie.
Organizator zadbał o każdy szczegół i za to należą mu się słowa uznania.

Mapa z pierwszego BnO

Na tej mapie zaznaczyłam miejsca naszych przejść między mapami

Część pierwsza mapy klasyka

Część druga mapy klasyka

Mapa z drugiego BnO - ubogo z odznaczonymi PK, ale czasu nie starczyło :(