Październik w Bieszczadach

11-17.10.2010

tekst i zdjęcia: DAR
13.10.2010 (środa) - Fereczata
Po opowieściach gospodyni o 13 października ubiegłego roku, gdy po ładnych dniach, tak jak teraz, w nocy spadło pół metra śniegu co zaskutkowało pozrywaniem sieci energetycznej oraz połamaniem wielu drzew, dziś rano ostrożnie odchyliłam zasłonkę i wyjrzałam przez okno z niepokojem. Żadnego kataklizmu jednak za oknem nie było, a stolik i krzesła na tarasie zwykle pokryte sporą warstwą szadzi, dziś wyjątkowo były czyste i suche, bez białego nalotu. Nie świeciło też słońce schowane za lekko siną chmurą. Opadów z tej chmury nie powinno być, ale brak słońca nie wróżył nic ciekawego. Lekkie mgły spowiły pobliskie szczyty, nie należało więc spodziewać się dobrej widoczności. Poranek spędzam na pobliskiej łące, gdzie było trochę zmrożonych traw i krzewów. Brak ostrego światła słonecznego spowodował, że szadź utrzymała się nieco dłużej. Podziwiam zmrożone owoce, pajęczyny całe w białej pokrywie szadzi, białe trawy i liście z warstewką białego nalotu. Wśród krzewów uwijają się małe ptaki.
Na dziś zaplanowaliśmy długą wycieczkę, ale nie potrafimy sobie odmówić przyjemności porannego spaceru na pobliską łąkę, a potem zjedzenia śniadania serwowanego przez gospodynię. Dopiero po zjedzeniu całego śniadania pakujemy swoje placaki i wyruszamy. Jeszcze tylko krótka rozmowa z pracownikiem BPN sprzedającym bilety wstępu do Parku i wspinamy się na przełęcz Orłowicza. Słońce trochę przebłyskuje przez chmury, ale cieplej robi się dopiero za sprawą stromego podejścia. Przed samym wyjściem na przełęcz ubieramy się znów by nie przemarznąc idąc na szczyt Smereka. Na połoninach nieźle wieje zimnym wiatrem. Na północnych stokach widać borówczane krzaki pokryte białą szadzią. Na zejściu do wsi Smerek spotykamy kilkanaście osób wspinających się mozolnie na szczyt. W tym jedną sporą grupę młodzieży, ale też pojedyncze osoby z dużymi plecakami. Zdarzały się również panie w nieodpowiednich butach, ślizgające się na błotnistym podejściu i niosące w ręku zdjęte kurtki i swetry, bo tak się „zagotowały”. Większość to jednak wytrawni turyści z plecakami i aparatami fotograficznymi. Po przejściu fragmentu szosą (kto tak poprawadził szlak?) i zakupieniu ciasteczek w spożywczym ruszamy ochoczo na właściwą część naszej wędrówki. Czeka nas najpierw przejście leśną drogą, a potem długie i męczące podejście w lesie na Fereczatą
Na szczycie jednak jest punkt widokowy, który zaspokoiłby każdego. Zniknęły chmury, niebo jak okiem sięgnąc znów było całe w błękicie, a w którą stronę się nie spojrzy ciągnęło się jakieś pasmo gór, a nad nim kolejne pasmo i jeszcze jedno i tak aż po horyzont. Mamy dobry czas, ale słońce jest coraz niżej dlatego nie marudzimy i napieramy dalej. Jeszcze tylko Okrąglik, gdzie oznakowanie szlaków jest pożal się Boże (podcza Rzeźnika stali tutaj GOPR-owcy i kierowali ruchem, żeby nikt nie pobiegł na Słowację, bo łączą się tutaj dwa czerwone szlaki: jeden polski, drugi słowacki) i wchodzimy na szlak graniczny. Tutaj nie ma problemu z odnaleziem drogi bo słupki graniczne są świeżo odmalowane białą farbą i mają czerwone kapturki. Idziemy więc szlakiem tych muchomorków wśród traw polanek. Droga faluje trochę w górę, trochę w dół, w większości przypomina to spacerową trasę przez park, w którym gospodarz nie uprzątnął liści. Idziemy szurając wśród suchych liści i jesteśmy na szlaku praktycznie sami. Minęliśmy tylko jednego samotnego brodacza z lornetką. Długo zastanawialiśmy się czy to był turysta, czy jakiś przemytnik, a może ktoś patrolujący szlak graniczny. Został nam jeszcze do wspięcia się jeden szczyt (Darek nazwał go „Dziurawcem”) i potem lekkie zejście w kierunku na Rabią Skałę gdzie dołącza żółty szlak, którym mamy zejść do Wetliny. Po drodze idziemy przez polanki i las, które oświetlone zachodzącym słońcem sprawiają wrażenie bajowych miejsc. Bukowe liście są jak złote. Chciałoby się posiedzieć i popatrzeć dłużej na te drzewa, ale wiemy, że za kilkanaście miut słońce zniknie za horyzontem.
Tabliczka na skrzyżowaniu szlaków pokazuje, że zejście do Wetliny zajmie 3 godziny, a słońca zostało już na prawdę niedużo, więc trochę przyspieszamy. Pod Jawornikiem zastanawiamy się czy zejść do Wetliny zielonym, bo byłoby nieco krócej. Jednak zielony wyprowadziłby nas w przeciwnej części wsi, dlatego po kilku krokach zawracamy i decydujemy się jednak na kontynuowanie zejścia żółtym. Mamy nadzieję, że uda się dotrzeć do wsi przed zmierzchem. Zaczyna się robić coraz chłodniej, dlatego idziemy żwawo, a na zejściu pomagamy sobie kijkami. Na moście w Wetlinie od strony Starego Sioła jesteśmy już dawno po zachodzie słońca, a do domu dotarliśmy mając w nogach 37 km i 2000 m przewyższenia. Kolację jemy prawie usypiając przy stole, tak jesteśmy zmęczeni.

Zdjęcia Renaty


Zdjęcia Darka