IV Bieg o Puchar Rzeźnika:

08.06.2007

tekst i zdjęcia: DAR

07.06.2007



ODPRAWA przed RZEŹNIKIEM

Po obiedzie czas nabiera dla nas nowego znaczenia: zaczynamy częściej zerkać na zegarek, a to za sprawą mającego się niedługo rozpocząć biegu w Bieszczadach, czyli IV edycji Biegu Rzeźnika rozgrywanego na trasie czerwonego szlaku turystycznego z Komańczy do Ustrzyk Górnych. Wieczór poprzedzający bieg spędzamy razem z zawodnikami, którzy zgłosili się do biura zawodów w ośrodku Latarnia Wagabundy w Woli Michowej oddalonej 18 km od Komańczy. Spotykamy się z Zetem, Kostkiem, Darkiem Rosą i Rafałem, czyli dwoma drużynami ENTRE.PL. Witamy się z Konradem, a później z Mel – to też drużyna na ten bieg. W biegu biorą udział tylko zespoły dwuosobowe, ze względów bezpieczeństwa uczestnicy nie mogą biec w pojedynkę, a partnerzy takiego zespołu mają obowiązek na trasie nie zwiększać odległości 100 m między sobą. Słyszę pytanie od Marzeny Rzeszótko, z którą biegłyśmy razem maraton we Wrocławiu wiosną tego roku, czy nie pobiegłabym jutro z nią, gdyż szuka pary dla siebie. Biegnie też jej mąż, ale ma już partnera. Śmieję się z tego pomysłu, więc tylko chwilę rozmawiamy i życzę jej powodzenia. Wymieniamy też kilka zdań z organizatorami biegu obsługującymi biuro zawodów: Dominikiem, od którego, zgodnie z wcześniejszą umową, otrzymujemy kompletną listę startową oraz Jarkiem i Mirkiem, którzy prezentują puchar i medal jakie otrzymają zawodnicy na mecie. Trwają jeszcze ostatnie zgłoszenia, my rozmawiamy z kolegami klubowymi o technicznych sprawach związanych z jutrzejszym naszym dla nich „supportem” na trasie biegu. Zet przynosi swój kosz z przygotowanymi już napojami i odżywkami. Kosz jest podpisany „Entre.pl Team”, a w środku znajdujemy kartkę włożoną w foliową koszulkę. Kartka ta była ściągawką co mamy podawać Zetowi na poszczególnych punktach, lub mówiąc inaczej było to „rzeźnickie menu” na ten bieg. W drugim koszu odbieramy „wiktuały” przygotowane przez Kostka, nie są one tak precyzyjnie rozpisane, lecz Kostek będący partnerem Zeta w drużynie nr 1, jest debiutantem na tej imprezie. Bardzo dużym profesjonalizmem okazały się „przepaki” dostarczone nam przez drugą drużynę z nr startowym 10, czyli Darka Rosę i Rafała. Z uwagi na zachodzące pewne minimalne prawdopodobieństwo naszego wcześniejszego ruszania z dalszych punktów trasy (zbyt duża czasowa różnica między supportowanymi zespołami), ta drużyna włożyła swoje rzeczy do oddzielnych worków podpisanych numerami przepaków (podobnie jak czyniły to drużyny zdane wyłącznie na organizatora). Obserwuję kręcących się po ośrodku zawodników, spora część twarzy jest mi znana z poprzedniej edycji Biegu Rzeźnika. W tym roku jest jednak prawie dwa razy większa ilość startujących (zgłosiło się w sumie 70 drużyn). Impreza nabiera więc rozgłosu przez co przyciąga kolejnych chętnych mocnych wrażeń, których dostarcza sam bieg po górach w ekstremalnych warunkach zmęczenia, pora startu (godzinę przed wschodem słońca) jak i same miejsca noclegu – surowe warunki jak w większości podobnych miejsc w Bieszczadach. O 19 rozpoczyna się odprawa przed zawodami, z uwagi na liczbę jego uczestników oraz sprzyjające warunki pogodowe (nie pada) odbywa się na zewnątrz budynku na stojąco. Organizatorzy powtarzają informacje z Regulaminu wypunktowując sprawy związane z przebiegiem trasy przez Bieszczadzki Park Narodowy (nowy, bardzo pro-ekologiczny dyrektor Parku nie chciał się początkowo zgodzić na ten bieg) oraz przypominając jak szczególnie ważne jest nie rozłączanie się zespołów, do dyskwalifikacji włącznie. Na koniec informacja do osób pomagających startującym, która nas bardzo zaskoczyła i nieco zdziwiła: support może się odbywać wyłącznie w okolicy punktu organizatora. W tym momencie musimy zweryfikować swoje wcześniejsze plany, zwłaszcza jeśli chodzi o trudno dostępny punkt w Smereku.



Po odprawie szybko żegnamy się z zawodnikami i jedziemy do Wetliny. Przed wszystkimi krótka noc, a przed nami dodatkowo trasa dziś wieczorem do Wetliny, a później w nocy dojazd z Wetliny do Komańczy. Powrót do Wetliny odbywamy w dwa samochody: ja jadę tym którym przyjechaliśmy na odprawę, a Darek wraca samochodem Darka Rosy. Te wędrówki samochodów są spowodowane faktem, że zawodnicy nie wracają po biegu do Woli Michowej, lecz nocują w Ustrzykach Górnych. Droga do Wetliny jest kręta i wiedzie przez las, jedziemy wolno gdyż znaki ostrzegające przed przebiegającą zwierzyną leśną są o tej porze mocno uzasadnione: widzimy przekraczającą drogę rodzinę jeleniowatych, co chwilę czmychają lisy oraz świecą się oczy skulonym na poboczu zającom oraz kotom. Wieczór i droga powrotna pełna wrażeń, więc trudno zasnąć, a snu dosłownie dwie godziny. Wreszcie udaje się, choć nie było to łatwe przy utrudniającym akompaniamencie śpiewów i śmiechów dochodzących z sąsiednich podwórek, gdzie bawili się tam do późnych godzin nocnych goście (wszak rozpoczął się długi weekend).



08.06.2007 (piątek) – IV Bieg Rzeźnika



Droga na start (z Wetliny do Komańczy).
W najmniej odpowiednim momencie budzik stawia nas na równe nogi. Jest 2.00 w nocy z 7 na 8 czerwca. Przypominam sobie momentalnie, że w bagażniku mamy wszystkie rzeczy naszych czterech kolegów klubowych, którzy też właśnie już nie śpią. Ubieramy się i przy latarce schodzimy na palcach po skrzypiącej podłodze, rozmawiamy szeptem i zachowujemy się cicho nie chcąc obudzić gospodarzy i innych gości pensjonatu. Udzieliło się nam to do tego stopnia, że jadąc już samochodem, też mówiliśmy ściszonym głosem, do momentu gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę :) ). Wkrótce jednak nasze myśli zaprzątnęły warunki jakie panowały na drodze i znów zamilkliśmy. Zwracaliśmy bacznie uwagę na pobocze (w pewnym momencie zauważyliśmy tam śpiącego człowieka), na pełną zakrętów szosę, dodatkowo słabo widoczną z powodu gęstej mgły pojawiającej się i znikającej równie nagle. Jechaliśmy zbyt wolno, patrzyłam z niepokojem jak mijają kolejne minuty. Bałam się, że nie zdążymy na start, wciąż byliśmy cholernie daleko, ale nie dało się po prostu jechać szybciej. Tutejsze drogi w nocy, pomimo panującego minimalnego ruchu, są bardzo niebezpieczne: zakręty, zwierzęta wyskakujące niespodziewanie z lasu. Za Wolą Michową jestem już śmiertelnie przerażona, gdyż zostało strasznie mało czasu, a przed nami szmat drogi. Przestaliśmy zupełnie ze sobą rozmawiać, wypatruję z coraz większym niepokojem tabliczki z nazwą Komańcza. Wreszcie pojawia się, jeszcze chwila i już widać całe mnóstwo małych jasnych punkcików. To zawodnicy, którzy wyglądają w świetle reflektorów jak chmara świetlików z powodu znaczków odblaskowych na butach, koszulkach, paskach plecaków, czapeczkach. Uff, udało się, dotarliśmy na miejsce przed startem. W ostatniej chwili odbieramy wierzchnie ubrania od Rafała i Darka. Rafał oddaje mi też aparat fotograficzny mówiąc: „Cyknij jakąś fotkę, ale to nie jest najważniejsze.” Zet i Kostek są już gotowi i spokojni, pomimo naszego spóźnienia. Wszyscy idą na start, zostały tylko 4 minuty. Wśród tłumu biegaczy w ciemnościach bez trudu udaje się rozpoznać Wasyla, który przyjechał tu w roli fotografa.


START

Wokół panują ciemności, rozświetlane tylko przez latarki i flesze aparatów. Świeci jeszcze połówka księżyca. Jest dość chłodno (13 st. C). Organizatorzy zapowiadają start: „Jak zamilknie hejnał odegrany na trąbce ruszacie.” Dodatkową oprawę muzyczną stanowią też bębniarze, którzy zagrzewają do biegu rytmicznymi uderzeniami w bębny, ale pewnie też te dźwięki budzą tych, którzy jeszcze śpią - w końcu jest środek nocy. Ostatnie zdjęcia, trąbka i tłum powoli ruszył. I tyle ze startu.


PRZEŁĘCZ ŻEBRAK

Jedziemy na Przełęcz Żebrak, pierwszy punkt kontrolny na ok. 17. km trasy biegu. Trafiamy tam bez kłopotu, gdyż znamy już drogę do niego z poprzedniego roku. Przypominam sobie jak błądziliśmy wówczas po błotnistej drodze przez las, pełni obaw, że jedziemy drogą z zakazem ruchu wszelkich pojazdów za wyjątkiem służb leśnych oraz zupełnie nie orientując się gdzie tę szutrową drogę w lesie przecina czerwony szlak. Tym razem nie ma deszczu, widoczność jest dobra, droga już znajoma i nawet znak zakazu nie jest taki groźny. Z nami przyjechały też dwa inne samochody organizatorów, którzy tym razem przygotowali ten punkt perfekcyjnie. Rozstawili prowizoryczną ławę, na niej rzędy kubeczków z napojami izotonicznymi, były też banany. Worki przepakowe ułożone według kolejności numerów startowych. Punkt gotowy, czekamy. Ktoś podejmuje rozmowę, ktoś inny wychodzi na szlak wypatrując pierwszych zawodników. Słychać śpiew ptaków, poza tym cisza, wokół jest już od dawna widno, ale dodatkowo zaczyna być widać między drzewami pierwsze promienie słońca oświetlające ciepło las. Przyjeżdża jeszcze jeden samochód z kibicami, poza tym nadal spokój i cisza, nikt jeszcze nie przybiega. Wreszcie o 5:14 , czyli po 1 h i 44 minutach od startu, pojawiają się jako pierwsi: bracia Celińscy, czyli drużyna nr 2 wraz z zespołem nr 9 (Habys Lotos z Jasła). Zawodnicy Habys nieco rozdygotani piją i biegną dalej nie marnując czasu. Celińscy zaś zabawiają na punkcie dłużej: Alex zdejmuje bawełnianą koszulkę z krótkim rękawem spod spodu, jest spocony, zakłada startową koszulkę na ramiączka. Robert chce już biec, ale też się przebiera tak jak brat. Piją, napełniają do pełna bukłak. Alex chce jeszcze zbierać puste kubeczki po napojach do worka, jednak wszyscy upominają go, żeby je rzucił i biegł dalej (widać przypominanie na odprawie o nie śmieceniu na trasie zapadło mu tak głęboko w pamięć).
Po tych dwóch drużynach z 9. minutową stratą wpadają na punkt zawodnicy dwóch kolejnych: z nr startowymi 31 (Maxim Team) i 3 (Pershing Beskidy). Nie wyglądają na zmęczonych, szczególnie ci z nr 3 - nie widać aby byli spoceni, oddychają spokojnie, piją i równie spokojnie kontynuują bieg, jakby to była mała wycieczka biegowa, a nie szaleńczy pościg przez pół nocy i cały dzień po górach. Po kilku minutach przybiega jeszcze jeden zespół z nr 45.
Potem jest długa przerwa, która zaczyna niepokoić nie tylko nas, ale także organizatorów. Spodziewaliśmy się, że ENTRE.PL Team może pobiec pierwszy odcinek trasy swoim tempem, ale wg czasów z ubiegłych lat to Zet ze swoim partnerem powinien już tu być. W końcu są: najpierw zespół nr 1 (Zet z Kostkiem), chwilę potem nr 10 (Darek Rosa i Rafał). Strata do prowadzących wynosi 28 minut. Zet opowiada, że pobiegli źle w okolicy nowego oznakowania szlaku przy Jeziorkach Duszatyńskich, myląc trasę i nadkładając ok. 5 km, stąd takie opóźnienie. Podobnie Darek z Rafałem, popełnili ten sam błąd biegnąc za poprzednikami. Wierzę, że ta początkowa różnica jest do nadrobienia, mam wrażenie, że tempo liderów jest zbyt szybkie jak na sam początek i mogą nie dać rady utrzymać go do końca, co pozwoli obu drużynom ENTRE wykorzystać ten fakt. Zawodnicy uzupełniają napoje w camel- back’ach przygotowanymi wcześniej izotonikami, resztę napoju wypijają na miejscu. Darek pospiesza Rafała, który chciałby coś zjeść i o 5:45 ruszają dalej.
Po kolejnych 7. min wpada większa ilość zespołów. Notuję na kartce numery startowe pojawiających się drużyn – były to kolejno: 5, 11, 44, 7, 15, 8. To już w sumie 13 zespołów zameldowanych na pierwszym przepaku, wszystko przebiega na punkcie sprawnie, nikt z uczestników nie rezygnuje.Chętnie byśmy zostali tu dłużej, czas jednak nagli, dlatego po ok. dalszych 15 min opuszczamy przełęcz zjeżdżając do szosy, którą pojedziemy do Cisnej. Po drodze kilka ujęć podnoszących się znad polanki mgieł rozświetlonych światłem wschodzącego słońca. Ciekawi mnie czy biegnący mają możliwość obserwowania tych promieni i gry światła we mgle, czy też patrzą tylko pod nogi na ścieżkę i wystające kamienie oraz korzenie.


CISNA

Opuszczamy przełęcz Żebrak, gdzie nie było zasięgu i próbuję wysłać po drodze jakąś wiadomość na forum biegajznami.pl, choć szczerze mówiąc nie wydaje mi się aby ktoś o tej porze mógł ją przeczytać. Wtedy dzwoni telefon. To Wojtek (ours), który nieco zaspanym głosem wypytuje nas co się dzieje na trasie. Opowiadamy co widzieliśmy na pierwszym punkcie w Żebraku, jaką przygodę mieli nasi klubowicze na trasie, gdy w pewnym momencie zorientowali się o pomyłce i później inni zawodnicy mocno się dziwili dlaczego Zet ich wyprzedza skoro był przed nimi. Obiecujemy, że będziemy na bieżąco informować jaki jest rozwój dalszych wypadków i wtedy rozmowa się urywa (niestety tutaj sygnał często się gdzieś gubi). Do punktu w Cisnej przy skrzyżowaniu docieramy gdy słońce jest już wysoko, choć jest jeszcze przyjemnie chłodno. Organizatorzy spodziewali się, że będzie można pospać przynajmniej do 7.00 rano, czyli do godziny otwarcia drugiego punktu, a potem spokojnie zdążyć wszystko przygotować. Niespiesznie układają więc worki przepakowe, ustawiają stolik, krzesełka i parasol. Okazuje się jednak, że bracia Celińscy zjawili się na punkcie ok. pół godziny przed czasem, pokonali więc 15 km w 1 h 23 min. Robert wpada na punkt i woła: „izotonik !”, ale napój nie jest jeszcze gotowy. Nalewają więc do worka na trasę wodę. W tym czasie Jarek szybko przygotowuje napój izotoniczny, który Robert pije prosto z 5 l butelki. Alex je kawałek bułki, a Robert widząc mnie z aparatem fotograficznym ma jeszcze siłę na grymas uśmiechu. Celińscy wybiegają z punktu w szaleńczym tempie, zapinając paski plecaka w biegu. Są po prostu niesamowici. W tym czasie nadbiega druga drużyna nr 9 z Jasła, prezentując na koszulkach swojego sponsora firmę Habys. Też nie marudzą tu zbyt długo, goniąc rywali z nr 2. A 12 minut później wpadają na punkt zawodnicy z nr 31 (Maxim team). Jako kolejna nadbiega drużyna z nr startowym 3 (Persching Beskidy). O godzinie 7:08 pojawiają się Zet z Kostkiem, a o 7:14 Darek z Rafałem. Cała czwórka jest w dobrej kondycji. To dobrze wróży, bo przed nimi teraz najdłuższy etap do Smereka – 19,5 km.


SMEREK

Zanim pojechaliśmy do Smereka zdążyliśmy wpaść na szybkie śniadanie do naszego pensjonatu w Wetlinie i przebrać się w krótkie spodnie i koszulkę, gdyż zrobiło się już bardzo ciepło. Szukając drogi dojazdu do punktu, który powinien być za ośrodkiem z basenem, widzimy biegnących już w dole asfaltową szosą Celińskich. Patrzę na zegarek, mija właśnie 5 h i 12 min od startu, czyli na punkcie byli, jak się później dowiadujemy, po ok. 5 godzinach. Robert wygląda na nieco zmęczonego, jest mocno zgrzany i ma trochę niewidzący wzrok. Patrząc na jego nieosłoniętą głowę ze zmierzwioną czupryną przychodzi mi na myśl tylko jedno: wyścigowy koń, któremu grzywę potargał wiatr i pozlepiał kosmyki od potu. Nie możemy wyjść z podziwu dla ich tempa biegu. Nie spodziewaliśmy się tego, że dotrą biegiem po górach na punkt kontrolny przed nami jadącymi samochodem szosą! Udaje się nam w końcu znaleźć dojazd do punktu: najpierw po płytach betonowych, dalej wąską polną drogą. Musimy zjechać w trawę aby nie tarasować przejazdu, gdyż chcą tutaj przejechać także inni użytkownicy tej drogi, w tym ciężarówka z drewnem. Później okazało się, że w tej trawie był kamień, który podczas wyjeżdżania zahaczył o coś pod spodem auta (na szczęście było to małe zarysowanie zderzaka - takie delikatne teraz te samochody produkują ;) ). Na punkcie kręci się sporo osób, w tym kilkoro dzieci oraz psy. Moje pierwsze wrażenie jest takie, że panująca tu trochę jakby piknikowa atmosfera, nie pasuje do tego co dzieje się tam na trasie i do tych spoconych zawodników zbiegających ze szlaku do punktu. Temperatura powietrza zaczyna wyraźnie rosnąć i osiągnęła już 29 stopni, choć jest dopiero 9 rano. Nie ma tutaj możliwości odpoczynku w cieniu. Worki przepakowe leżą na polance w pełnym słońcu. Zawodników pomimo zmęczenia po pokonaniu 51 km nie opuszcza jednak dobry humor. Przybiegła druga drużyna (z czasem 5:26), czyli chłopcy z Jasła (nr 9) i 4 min później drużyna nr 3. Od początku przyglądałam się zawodnikom z nr 3, którzy robili wrażenie niezwykle mocnych. W Cisnej co prawda jeden z nich mówił, że ma problemy z żołądkiem, teraz czuł się lepiej i nawet poprosił o banany. Na tym punkcie były chyba tylko bułki i picie, więc złapałam przygotowane dla naszych, obrane ze skóry połówki bananów i podałam życząc powodzenia w dalszym biegu. Potem był jeszcze zespół 31, czyli Maxim Team. Jako 5. z kolei drużyna na punkcie w Smereku zameldowali się Zet i Kostek, ze stratą ok. 1 godziny do Byledobieców, czyli braci Celińskich. Zet prawie nie odpoczywa, napełnia tylko bukłak napojem i biegnie dalej. Namawiam Kostka aby wypił przygotowaną przez siebie na ten punkt wodę z solą i zamieniamy kilka słów. Kostek nie spieszy się, widać, że kamienie na ścieżkach, podbiegi i zbiegi porządnie go już zmęczyły. Dowiadując się jednak, że teraz kawałek trasy będzie prowadził asfaltem, nabiera wigoru – to w końcu jego ulubione podłoże. Mam nadzieję, że dogoni szybko Zeta, który już zbiegł do szosy. Kilka minut później biegną Darek R. z Rafałem. Darek znów nie chciał usiąść, ani nic zjeść (naszykowałam im banany, mandarynki, bułki z dżemem), poprosił jedynie o batony na drogę, uzupełnili obydwaj pojemniki w plecakach napojem izotonicznym i wodą. Obmyli twarz wodą, posmarowałam im nosy i ramiona kremem z filtrem UV i już ich nie było. Czekał ich ciężki odcinek bo słońce coraz wyżej i część trasy będzie prowadziła połoninami na odkrytej przestrzeni. Byliśmy tak zaaferowani obsługą naszych zawodników, że z tego wszystkiego zapomnieliśmy robić tutaj więcej zdjęć. Przerażało nas w jakim tempie przemieszczają się od punktu do punktu w takiej spiekocie, bez odpoczywania. Nic nie jedli, uzupełniali tylko płyny i ruszali dalej. W przerwie między nadbiegającymi zawodnikami Darek rozmawia ze spotkanym tutaj młodym człowiekiem w stroju biegowym.Dowiadujemy się, że jest to syn Marzeny i Leszka Rzeszótko. Ma 17 lat więc nie może biegać takich długich dystansów jak jego rodzice, ale dziś już biegł dwa pierwsze etapy pomagając swojej mamie – Marzena biegnie w zespole z nr startowym 61 jako LKS KLIMCZOK Bystra II, a jej mąż Leszek w LKS KLIMCZOK Bystra I z nr 5 jest wysoko w czołówce. Znów telefonuje ours, przekazujemy mu informacje o kolejności czołówki na trasie z prośbą o umieszczenie tych informacji na forum, my musimy się już stąd zbierać.


BRZEGI GÓRNE

To już ostatni przepak, ale od punktu w Smereku dzieli go ok. 15 km i to szlakiem w dużej mierze poprowadzonym grzbietem połonin. Bezchmurne niebo i piekące słońce nie pozostawia wątpliwości, że jest tam niezwykle ciężko. Nawet my przemieszczając się samochodem i większą część czasu siedząc, czujemy się już znużeni, a słońce dodatkowo potęguje uczucie niewyspania. Pod sklepem w Wetlinie, gdzie zatrzymujemy się dokupić wodę i papierowe ręczniki, parking jest wypełniony samochodami – na szlaku musi być teraz sporo turystów, więc zawodnicy mają pewnie teraz ich towarzystwo. Jedziemy do kolejnego punktu w Brzegach. Tutaj też sporo samochodów i autokarów, kręcą się turyści - to jeden z ważnych węzłów pieszych szlaków w Bieszczadach. Tuż przy szosie gdzie czerwony szlak prowadzi w dół z Połoniny Wetlińskiej stoi już rozłożony pawilon dający trochę cienia. Początkowo ustawiliśmy samochód za mostkiem na wysepce na skrzyżowaniu, bo tam było więcej miejsca i stamtąd widać było lepiej ścieżkę, z której będą zbiegać zawodnicy. Darek poszedł zapytać organizatorów czy możemy tam stać, a ja zostałam wyjmować rzeczy potrzebne na przepak: napoje, woda do mycia, batony i żele energetyczne. Wtedy widzę dwie postaci w szarych strojach bardzo szybko przemieszczające się w dół. Tak, to Celińscy. Dobiegam w stronę namiotu i widzę jak w cieniu leżą: Alex i Robert. Pytają o zapewniany przez organizatorów napój regenerujący w małych srebrno-granatowych puszkach. Napój jednak jeszcze nie dojechał. Pamiętając, że gdzieś w workach przepakowych widziałam jakieś puszki, wracam do samochodu i szukam ich w pośpiechu. Są i to akurat dwie, podaję je bez wahania jednemu z braci Bienieckich, który biegnie z nimi do namiotu. Jesteśmy zaaferowani tą sytuacją i jednocześnie martwimy się o Celińskich, którzy nie wyglądają dobrze leżąc prawie bez życia na trawie. Ja w tym czasie szukam jakiejś czapki, drugą ma na głowie Darek, więc to byłaby już jakaś ochrona dla ich głów gdy będą na Połoninie Caryńskiej, gdzie będą spory odcinek biec w słońcu. Dlaczego u licha nie wzięli nic na głowę? Alex wypił połowę napoju, który ma mu dodać skrzydeł, ale jeszcze leży, Robert już usiadł i rozmawia. Namawiam go żeby założył moją czapkę, ale on cały czas twierdzi, że wszystko jest w porządku i żartuje, że czapka popsuje mu tylko fryzurę. Siedzą tu już kilka minut, gdy z góry zbiega kolejna drużyna: to dwójka zawodników z Jasła. Gdy Celińscy orientują się, że kolejny zespół już tu dotarł , podnoszą się nagle i zaczynają iść. Jeszcze nie mają sił biec po tym odpoczynku, przez mostek maszerują. Nadążam obok Roberta, który założył jednak otrzymaną ode mnie czapkę. Alex idzie tuż za nami, poklepuję go po ramieniu, nic nie mówi, ma „gęsią skórkę”, widać że przechodzi kryzys. Patrzę jeszcze jak podchodzą wolno na szlak i znikają w lesie. Przeraża mnie to, że mają tylko jeden mały plecak z bukłakiem z wodą do picia, którą muszą się jeszcze dzielić między sobą. Darek przestawia samochód bliżej punktu po drugiej stronie szosy. Ja wracam na punkt, gdzie słyszę komentarze, że chyba drużyna z Jasła wyprzedzi braci Celińskich już na podejściu na Caryńską, bo wyglądają dużo lepiej, a Robert z Alexem chyba przeszacowali swoje siły i już nie dadzą rady ukończyć biegu na pierwszej pozycji. Obok punktu zatrzymuje się samochód z napisem Straż Parkowa. Myśleliśmy, że chcą pokibicować, ale okazuje się, że oni nic nie wiedzą o biegu i raczej woleliby nie widzieć tutaj tego namiotu. Sytuację ratuje dokument, który pokazują im organizatorzy – to podpisana przez dyrektora BPN zgoda na bieg. Strażnicy odjeżdżają. Pojawia się trzeci zespół: wciąż mocni zawodnicy z nr 3. Miłym zaskoczeniem była jednak dla nas czwarta drużyna, bo oto zbiega para w osobach Rafała i Darka R. Na szczęście dojechał Wasyl z puszkami skrzydlatego napoju, więc zapas w przepaku na Brzegi dla drużyny nr 10 został uzupełniony. Co prawda napój nie jest im potrzebny, bo czują się dobrze i biegną dalej bez zbędnego przestoju. Za nimi przybiegają Kostek z Zetem. Kostek jest już bardzo zmęczony, narzeka na mięśnie czworogłowe, które mu poważnie ucierpiały na zbiegach. Zet zaś dostosowując tempo do swojego partnera rozpoczyna spokojnie ostatni etap do mety. Kostek rusza razem z nim.


META w USTRZYKACH GÓRNYCH

Po obsłużeniu ostatniej drużyny z bardzo ścisłej czołówki musimy szybko jechać do Ustrzyk Górnych żeby zdążyć przed pierwszymi zawodnikami. Przed nimi najkrótszy dystans dzisiejszej trasy – ok. 9 km. Instalujemy się obok Dominika w cieniu za domkiem, skąd widać mostek na Wołowatym gdzie jest ostatni zbieg szlaku, tuż przed metą. To będzie nasze „stanowisko prasowe” i punkt pomiaru czasu. Przypominam sobie co się wydarzyło w Brzegach, gdzie nie ma zasięgu sieci więc i tak moja wiadomość nie mogłaby zostać wysłana z komputera w „przestrzeń”. Gdy zabieram się za opisywanie tego w naszej bezpośredniej relacji on-line na forum w wątku Ultra, nagle widzimy już pierwszą drużynę. Patrzę z niedowierzaniem, bo są to … bracia Celińscy. Tak po prostu, zwyczajnie wbiegają na metę trzymając się za ręce. Patrzymy na zegarki: minęło 9 h i 3 min od początku biegu. Kosmiczny rekord trasy, poprawiony o prawie godzinę w stosunku do ubiegłorocznego, który już wówczas wydawał się niemożliwy!!! Równie niesamowite było to, że kolejni zawodnicy, na których większość stawiała w Brzegach, że mogą ukończyć bieg jako pierwsi, pojawili się na mecie dopiero po ok. 15 minutach. Byli to goniący Celińskich zawodnicy z Jasła (drużyna Habys z nr 9), a jako trzeci tuż za nimi w odstępie ok. 1 min. Perschingi z nr 3. Nie wiem, czy sobie pomagali kijami, które mieli wetknięte za paski plecaka, czy może, sądząc z budowy ciała, mają jakąś zawodniczą przeszłość, ale wyglądali jak cyborgi. Ze wspaniałym czasem (09 h 47 min), który także był pobiciem ubiegłorocznego rekordu ekipy Zet i KrzysiekP, wbiegli na metę Rafał i Darek R. Są ogromnie szczęśliwi. Dziękują sobie i odbierają gratulacje od organizatorów i innych uczestników biegu, którzy już przybiegli i nieco już ochłonęli. Rafał jest dumny z siebie, a Darek zadowolony, że znalazł partnera, z którym dokonał tego wyczynu. Piątą pozycję obronił Zet z Kostkiem, przekraczając metę po 10 godzinach i 9 minutach. Czyli dwie drużyny ENTRE.PL Team już przybiegły. Emocje zaczynają powoli opadać.
Obserwując kończących bieg zawodników z dwóch kolejnych drużyn: Maxim Team, drugi zespół Habys, zdaję sobie właśnie sprawę, że my tu sobie siedzimy wygodnie, przesuwając ławkę w cień, a na trasie jest jeszcze mnóstwo ludzi, których dopiero teraz zobaczymy, nie mieliśmy okazji im pomagać, ani kibicować na żadnym z punktów. Do zachodu zostało ok. 5 godzin – czy wystarczy im na ukończenie trasy biegu? Dowiaduję się od Dominika, który cały czas skrupulatnie zapisuje czasy, jak wygląda sytuacja: otóż od Cisnej na szlak weszło w sumie 58 drużyn. Nie wiemy dokładnie ile ukończy i ile nie zmieści się w limicie czasowym. Decydujący okazuje się najczęściej punkt w Smereku, ale też jeśli ktoś zjawi się zbyt późno w Berehach to też nie zostanie wypuszczony przez organizatora na dalszą trasę. Wbiegają teraz następne drużyny, wszyscy dostają medale, puszki z piwem i gromkie brawa, są zadowoleni że im się udało.
Na mecie odpoczywa już Bartek z drużyny nr 7 o wdzięcznej nazwie „pepegi”, podczas gdy jego partner Paweł chce iść dalej, czyli na dalszy etap trasy, tzw. hard-core. Na razie przygotowuje buteleczki z napojami i szuka chętnej osoby. Zgodzi się na to Leszek Rzeszótko i pobiegną dalej we trójkę, dołączy do nich jeszcze syn Leszka. Niektórzy są po prostu niezmordowani, albo chyba nieco nienormalni i do tego wciągają jeszcze dzieci ;) Wśród szczęśliwych osób, które ukończyły już bieg są także Basia (Mel) z Konradem (Konroz). Nikt się nie spodziewał, że tak szybko osiągną metę. Zajęło im to zaledwie 12 godzin i 8 min. Mel też coś mówi o odcinku hard-core, ale w końcu daje spokój i siada przy stoliku z innymi odpoczywającymi. Do naszego stolika dosiada się zawodnik, który został przywieziony autem GOPR-u. Zasłabł na trasie i jego partner zawiadomił GOPR. Opowiada, że to zasłabnięcie było spowodowane odwodnieniem, więc teraz musi uzupełniać płyny.
My natomiast, widząc jak przywróceni do życia, po wykąpaniu się i przebraniu uczestnicy biegu zamawiają kolejne porcje naleśników, pierogów, jedzą kiełbaski popijając piwem, robimy również krótką przerwę i jedziemy do Wetliny na obiadokolację. Wracamy jednak po ok. dwóch godzinach do Ustrzyk na zakończenie imprezy. Przy wjeździe na camping spotykamy Marzenę Rzeszótko, która już ukończyła bieg i czeka na swojego męża, który razem z synem i Pawłem z nr 7 pobiegli jeszcze we trójkę na Halicz. Rozmawiamy z nią chwilę i podziwiamy, że nie wygląda na osobę, która przebiegła 76 km po górach. Przy tym samym stoliku zastajemy te same osoby siedzące i jedzące kolejne porcje dań zamówionych w barze obok odbudowując stracone na szlaku kalorie. Już nikt nigdzie się nie śpieszy, rozmawiają o biegu. Są zmęczeni, ale uśmiechają się i żartują. Gdy skończyła się rywalizacja czujemy się jak w wielkiej zjednoczonej biegowej rodzinie. Staramy się teraz choć trochę zrozumieć co ich wszystkich pchało do pokonania całej tej trasy, a niektórych jeszcze dalej. Przypominam sobie słowa Mirka Bienieckiego, który strasznie żałuje że nie może brać udziału w imprezie biegnąc, bo był zajęty cały czas organizacją.


DEKORACJA

Przy zachodzącym słońcu odbywa się dekoracja zawodników. Do rozdania są gliniane puchary i dyplomy. Najpierw wyczytywane są zespoły, które przybiegły najpóźniej, później te z czołówki. Wszyscy dostają dyplomy. Na końcu Jarek z Mirkiem wręczają puchary: dla zawodników za pokonanie trasy w wersji hard-core (Leszek Rzeszótko i Paweł Kotlarz) oraz dla trzech pierwszych drużyn. Jest też puchar dla pierwszej kobiety - tę nagrodę wygrała Basia Muzyka (Mel), która ustanowiła rekord wśród kobiet na tej trasie. Nikt przed nią nie dokonał tego w tak krótkim czasie. Specjalnym pucharem fair-play uhonorowano także partnera drużyny, który pomógł koledze z zespołu, gdy ten zasłabł na trasie. Dekoracje były co jakiś czas przerywane, aby przywitać brawami wbiegające jeszcze drużyny, które właśnie kończyły bieg. Całości dopełniali znów bębiarze, którzy umiejętnie podgrzewali atmosferę. Wreszcie medale otrzymali wszyscy zaangażowani w pomoc przy organizacji biegu. W sumie doliczyłam się kilkunastu wyróżnionych w ten sposób organizatorów. Nie było specjalnych podziękowań dla sponsorów, bo oprócz medialnych, których logo znalazło się na numerach startowych oraz na stronie internetowej biegu, innych nie było. Z tego co się dowiedzieliśmy trwają rozmowy z gminami w Komańczy i w Cisnej, ale innych firm, ani osób nie udało się przekonać do sfinansowania tej imprezy. Pozostała więc pomoc znajomych, rodziny, czy wreszcie kibiców. Ale to wciąż za mało, rozgłos tego biegu spowodował rekordowy napływ zgłoszeń. W tym roku wystartowało ok. 150 osób. Wszystkim trzeba było zapewnić noclegi, wyżywienie przed i po biegu, napoje, batony, bułki, banany na trasie oraz transport na start i po zakończeniu biegu, wreszcie numery startowe, dyplomy, medale i puchary. Tutaj wielki ukłon dla wszystkich organizatorów, którzy musieli dopiąć to całe przedsięwzięcie na ostatni guzik i nie stracić przy tym wszystkim głowy. Żegnając się z Dominikiem oraz braćmi Bienieckimi usłyszeliśmy pytanie: „I jak Wam się podobało?” oraz słowa podziękowania, chociaż tak naprawdę to my im powinniśmy w pierwszym rzędzie podziękować za to co zrobili. Przygotowania zajęły im sporo czasu i energii, nie spali przez dwie noce poprzedzające bieg. Dla nas zaś była to kolejna okazja zobaczyć ten bieg z bliska, obserwować zmagania drużyn walczących o czołowe miejsca. Nie dość, że dostarczyło nam to wielu emocji, to jeszcze widzieliśmy zachowania tych ludzi w ekstremalnych sytuacjach, gdy organizm zaczyna rządzić się własnymi prawami, a ambicje własnymi. Byliśmy świadkami tylko strzępka tego co się rozgrywało na trasie, bo byliśmy jedynie na punktach kontrolnych, gdzie zawodnicy byli bardzo krótko, ale nawet te chwile potrafiły dużo powiedzieć. Nie widzieliśmy ich podchodzących na szlaku, nie wiemy co się działo na połoninach, jak się im udawało zbiegać gdy nogi odmawiają posłuszeństwa. Może jeszcze kiedyś się o tym wszystkim dowiemy, kto wie. Jedno jest pewne, to jest impreza dla ludzi o mocnej psychice. Jeszcze raz Panie, Panowie czapki i kapelusze z głów i wielkie gratulacje dla tych, którzy wybrali się w tę kosmiczną wyprawę znaczoną czerwonymi znakami ze startu w Komańczy, jak linią życia i śmierci, aż do mety w Ustrzykach Górnych. Samo pokonanie całej tej 76. km trasy, co jest wielkim wyczynem samym w sobie, niezależnie od czasu osiągniętego na mecie, to jedno , a całkowite zdanie się na swojego partnera z zespołu w czasie tych wielu ciężkich godzin to drugie. Widzieliśmy oraz z opowiadań innych wiemy, że często bywało tak, iż tylko obecność drugiej motywującej osoby była jedynym motorem do dalszego biegu dla tej pierwszej, nieco już słabszej w danym momencie, lub bardziej zmęczonej. Później często te role się odwracały i w ten sposób udawało się wspólnie pokonać trudności. Do tego potrzebni są sprawdzeni partnerzy, którzy sobie ufają i mogą powiedzieć po biegu tak jak Robert do Alexa: „Aluś, jesteś moim najlepszym partnerem biegowym na świecie, nie zamienił bym Ciebie na nikogo.”